Sónar Reykjavík 2013 – relacja.

Harpa na dwie noce zamieniła się w iście szaloną imprezę muzyki elektronicznej. Wszystko na elegancko, dużo spalonych solarium dziewcząt w białych kozakach, ich gigantycznych chłopaków z tribalami na ramionach i tuziny napalonej młodzieży w stanie mocno narkotycznym. Pośród tej elity biedna ja i moja towarzyszka, lekko odstający od tłumu. I wcale nie jestem malkontentem.

Sónar – festiwal znany na całym świecie, po raz pierwszy zawitał do stolicy Islandii. Czy na dłużej? Ciężko powiedzieć. Z pewnością ożywił on lekko zaspany, zimowy klimat wyspy i ściągnął kilku turystów zakochanych w tego typu imprezach. Sam festiwal jednak w moim odczuciu dość rozczarowujący, właściwie nie wiem dlaczego. Może to moja wina, może moje najlepsze lata festiwalowe już mam za sobą i teraz pozostaje narzekać? Może po prostu spodziewałem się szału, a był lekki podryw nogą. Akredytacja dziennikarska pozwoliła mi na zaoszczędzenie wielu pieniędzy, gdyż sam bilet do najtańszych nie należał (dość powiedzieć, że czterodniowe Airwaves jest niemal w tej samej cenie), więc wielkiej zgagi nie mam. Ostatecznie zobaczyłem jeden koncert, który zwalił mnie z nóg – dosłownie, bo przesiedziałem go pod sceną z miłością wypisaną na twarzy. Ale o nim później, cofnijmy się w czasie:

Piątek, niewiele po godzinie 19:00, mój pierwszy koncert wieczoru – Velgeir Sigurðsson, więc wysokie C jak najbardziej.

Może za wcześnie, na sali raptem 50 osób, co jednak nie miało wpływu na poziom koncertu. Znany i ceniony Islandczyk zagrał piękny, kameralny koncert. Przepełniony utworami z ostatniego albumu „Architecture of Loss”, ale także z wcześniejszych wydawnictw. Skupiony, niczym chirurg przy operacji, w towarzystwie znakomitej sekcji smyczkowej. Zdecydowanie za mało ludzi zobaczyło ten koncert. Czas mijał szybko, czas był na lekką zmianę klimatu.

Na sali obok trwała już szalona i nieokiełznana przejażdżka z Ghostdigital. Zespół, którego nie potrafię słuchać w wersji stydyjnej, na żywo wręcz zahipnotyzował! Nie mogłem oderwać oczu od Einara, który biegał jak szalony po scenie. Nie rozpoznałem żadnej piosenki, wybaczcie, ale bawiłem się przednio.

Następnie czekały na mnie Sísý Ey – jedna z najgorętszych obecnie grup na Islandii. Ich kawałek „Ain’t got nobody” katują wszystkie lokalne stacje radiowe. Tworzą go trzy siostry – Elín, Elisabet i Sigríður oraz Carmen i Oculus, razem tworzą szaloną mieszankę muzyki klubowej, soulu, funky i r’n’b. Sala zapełniona do ostatniego miejsca, wszyscy oddali się niesamowitemu klimatowi koncertu. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych momentów festiwalu.

Jedna z najbardziej niefortunnych scen na Sónar Reykjavík nazywała się Bay View Arena. Dawno już nie widziałem tak nieprzemyślanej lokalizacji – pomiędzy barem, a jadalnią dla wygłodniałych klientów restauracji. Pośród mlasków i siorbów miała zagrać Sóley.

Islandka zwykle nie schodzi poniżej pewnego poziomu, jej koncerty to zawsze znakomita uczta (pamiętajcie o koncertach w Polsce –klik). Niestety tym razem cała magia jej muzyki zatopiła się gdzieś w piwie, makaronach i bezsensownych pogawędkach ludzi przy barze. Duży klaps dla organizatorów.

Następny koncert też zapowiadał się na katastrofę – ta sama znakomita scena i Bloodgroup. Tutaj miałem spore oczekiwania, album już gotowy, posłuchać nowych piosenek zespołu to nie lada wydarzenie. Sytuacja jednak się powtarza, leje się piwo, mlaska makaron, ludzie siedzą pod sceną i nie wiedzą, co robić. Dopiero pod koniec koncertu artyści namówili na powstanie i odtańczenie.
Nic nie napiszę o nowych utworach, bo nie zrobiły na mnie wrażenia. Zespół wydawał się zmęczony, zagrali kompletnie bez energii, tej energii, o której plotkują nawet panie na Nowym Kleparzu. Do tego są zblazowani, a tego im wybaczyć nie mogę.

Czas zapomnieć o tych koszmarach, idę na Gus Gus! Na sali Silfurberg tłum już szaleje w rytm największych przebojów tej supergrupy. Było standardowo – znakomicie. Oni nigdy nie zawodzą. Może nie tak dobrze, jak na Airwaves, ale pokręciłem dupką w rytm „Over” i „David”.

Wyprawa po jedzenie zakończona, czas iść na specjalną scenę na podziemnym parkingu – SónarLab. To tutaj już piętrzą się ludzie, bo zaraz ma zacząć swój set didżejski sam James Blake. Brytyjczyk zdobył serce Islandczyków trzy lata temu na Iceland Airwaves, kiedy grał spontaniczne sety w różnych klubach w Reykjavíku.

Ten człowiek jest muzyką. Widać to na każdym centymetrze jego twarzy. Zagrał godzinny set, mieszankę dubstep, soul, r’n’b i hop hopu. Publiczność rozgrzał do czerwoności. Nawet mnie poniosło, choć zwykle nie lubię takich klimatów, ale idealnie przygotował mnie na resztę nocy na mieście.

Niewiele snu, lekki ból głowy i senność. Z takim nastawieniem ruszam na kolejny dzień emocji do Harpy.

Trzeba się było stawić wcześniej, bez dwóch zdań. O 18:30 rozpoczynał swój koncert Ólafur Arnalds, którego nie widziałem na żywo już zbyt długo. Kolejne donosy na temat jego nowego albumu skutecznie zaostrzały mój apetyt, na czele z kolaboracją z Árnorem z Agent Fresco. Pomimo stosunkowo wcześniej pory sala Norðurljós pękała w szwach. Ktoś pomyślał i rozstawił krzesła na przedzie sali, siadam więc zadowolony. Niewiele pamiętam, odpłynąłem w błogą podróż. Pamiętam, że ciarkami się obsypałem, kiedy młody pan na skrzypcach odegrał „3326”. I kiedy niespodziewanie wyszedł na scenę Árnor i wspólnie wykonali „Old skin” oraz tytułowy utwór z nadchodzącego „For now I am winter”. To będzie wspaniały album.

Pozostałem w podobnych klimacie jeszcze trochę, kiedy pobiegłem na Samaris. Ich koncerty nigdy mi się nie znudzą. Ten sam schemat, pan na komputerze, jedna dziewczynka śpiewa, druga gra na klarnecie. Podobno setlista, co zwykle. Emocje za każdym inne. „Stofnar falla” wciąż elektryzuje tak samo. Publiczność ewidentnie była podobnego zdania.

Moje myśli jednak coraz bardziej oddalały się w stronę najważniejszego (dla mnie) koncertu całego festiwalu. Oto za chwilę ma zagrać swój koncert James Blake. Nigdy nie miałem okazji słyszeć jego muzyki na żywo, więc podekscytowanie było zupełnie na miejscu. Zająłem najlepsze miejsca w sekcji dla prasy, siedziałem tuż pod jego stacją z klawiszami i komputerem. Wychodzi, jakby nigdy nic, bez większego intro. Zasiada do sprzętu i zaczyna. Publiczność oszalała. Jest w tym chłopaku coś elektryzującego – niby zwyczajny koleś, z wyglądu starszy brat Justina Biebera, ale jak zaczyna śpiewać, to nic innego się nie liczy. Rozpoczął od „I never learnt to share”, które wywołało we mnie burzę dreszczy. Później było jeszcze lepiej – rewelacyjne „CMYK”, „The Wilhelm scream” oraz znane i kochane przez wszystkich „Limit to your love”, za które powinien ucałować Feist.

Zaprezentował kilka utworów z nadchodzącego albumu, który zapowiada się na jeden z najlepszych wydawnictw roku 2013. Zakończył bezlitośnie „Retrograde”, poprawił grzywkę i zszedł ze sceny. Nie miałem wątpliwości, że oto James zdeklasował całą stawkę. Zaplanowałem sobie jeszcze kilka koncertów, ale zmęczenie nocy poprzedniej dawało się już we znaki…

Trafiłem na występ wielce faworyzowanego Ásgeira Trausti, który jest islandzką odpowiedzią na Bon Iver’a. Na scenie tłumy muzyków, jedno nazwisko goni następne. Muzycznie bardzo przyjemnie, folkowo z lekką elektroniką. Publiczność śpiewała, wokół panowała atmosfera miłości i zrozumienia.

I ostatni mój, jak się okazało później, koncert. Planowałem wytrzymać do późnej godziny na LFO, ale najzwyczajniej na świecie nie dałem rady. Zadowoliłem się Squarepusher’em, który w kosmicznym kasku salę Silfurberg niemal rozniósł w pył. Absolutny czarodziej muzyki, przez wielu nazywany „Stanisławem Lemem elektroniki” i jest to porównanie całkiem na miejscu. Jego utwory brzmią jak odklejone z kosmosu, przenoszą w inny wymiar, a sam artysta określa je jako „mind-fuck” – lepiej bym tego nie ujął. Porażający koncert na zakończenie długiego wieczoru.

Pofestiwalowe recenzje są skrajne – od zachwytów po umiarkowane zadowolenie. Ja z racji przeżycia jednego genialnego koncertu i kilku naprawdę dobrych, umieszczę się gdzieś pośrodku. Rzeczywiście nie do końca jest to moja bajka, ale przyznam że mogłem gorzej spędzić ten deszczowy weekend. Kłaniam się organizatorom i zamówię sobie bilet na Airwaves.


More from dawid po prostu
Jónsi autorem najlepszej płyty 2010 według Rás 2
Kolejne muzyczne podsumowanie roku 2010. Tym razem słuchacze islandzkiej rozgłośni radiowej Rás...
Read More
Leave a comment